Kolejna kolonialna perła

Villa de Leyva – nasza weekendowa oaza. Przytulna, urokliwa i z całą masą cudownych kafejek i restauracji. Przesiadywanie na ogromnym (naprawdę ogromnym!!!) rynku i przyglądanie się ludziom to jedno z naszych ulubionych zajęć aktualnie….

IMG_4965 IMG_4966

IMG_4968 IMG_4970

IMG_4983

IMG_4987 IMG_4949

IMG_4951

 IMG_4967

O podobnym kolonialnym cudzie parę słów tutaj: Senne Mongui

Skądś znam to nazwisko….

Urzędy są wyzwaniem. Podejrzewam, że w absolutnie każdym kraju. Przedzieranie się przez formularze i papiery, zwłaszcza w obcym języku, jest męczarnią nie do opisania. Do tego nudne i wyjaławiające to zajęcie. Czas spędzony w urzędach to drogoceny czas, którego nikt nam nie zwróci i trzeba się z tym pogodzić. W Kolumbii jednak do dość typowych biurokratycznych „nieprzyjemności” dodać należy jeden interesujący element – ja lubię go nazywać „grą w nazwiska”. Dla tych, którzy nie wiedzą, Kolumbijczycy mają czteroczłonowe nazwiska: dwa imiona i dwa nazwiska. Pierwsze nazwisko otrzymują po ojcu, drugie po matce. Dla niezaznajomionego z realiami cudzoziemca, jakim jestem, ten wynalazek otwiera zupełnie nieznane mi poziomy wiedzy. Oznacza to bowiem, że dość łatwo namierzyć relacje, relacyjki, koneksje, powiązania i co tam jeszcze wymyślił nasz język na wyrażenie dość parszywego zjawiska, jakim jest nepotyzm. W urzędach i różnych innych instytucjach, w których miałam ostatnio okazję się znaleźć, aż się dymi od rodzinnych koneksji. Do tego stopnia, że wszyscy uznają to za normę i nikt nie próbuje udawać, że jest inaczej. Wiem, że takie rzeczy dzieją się wszędzie, że Kolumbia to nie jedyny na świecie skorumpowany kraj itd, śmiem jednak twierdzić, że tutaj ten feudalny system (który utrzymuje pozory demokracji) przekracza jednak granice dobrego smaku. I jest to bardzo smutne, bo całe rzesze biednych Kolumbijczyków nie mają najmniejszych szans na wyrwanie się z nizin społecznych (mam na myśli brak szans na sensowne wykształcenie i domy z tektury), jeśli nie mają wystarczających zasobów. To jest szklany sufit, którego nie da się przebić nawet młotem pneumatycznym. Mnie też się dostało, bo nie mam tu kuzynów, wujków i stryjków, ale ja stąd wyjadę, ja spoglądam na to z boku i wpisuję moje doświadczenie na listę zatytułowaną „dziwne”. I tyle. Kolumbijczycy, którzy nie mają opcji wyrwania się stąd, wpisują podobne doświadczenia na listę „dzień jak co dzień”. Bardzo, bardzo smutne.

Trzeźwe wybory? Oby.

W ten weekend w Kolumbii odbyły się wybory parlamentarne. O suchym pysku, bo ze względów bezpieczeństwa zakazano sprzedaży alkoholu do poniedziałkowego poranka. Wszyscy podkreślają, że to jedne z najważniejszych wyborów od lat, bo to właśnie ci panowie (i nieliczne panie) będą wcielać w życie postanowienia tych, którzy od miesięcy w kubańskiej stolicy próbują dojść do porozumienia: partyzantów i rządu.

FARC oraz przedstawiciele rządu i różnych środowisk kolumbijskich siedzą przy wspólnym stole w Hawanie. Jeszcze kilka lat temu nikt nie uwierzyłby w taki scenariusz. Zmiany, jakie zaszły w Kolumbii w ostatnim dziesięcioleciu są monstrualne. Bogota nie jest już oblężoną twierdzą, wszystkie główne drogi w kraju są bezpieczne i można się swobodnie przemieszczać, FARC i inne partyzantki zostały albo rozbrojone albo wypchnięte do dżungli. Dopiero od niedawna podróżujący z Ekwadoru do Kolumbii mogą zrobić to drogą lądową – wcześniej oznaczało to dość oczywiste samobójstwo, bo porwania i bandytyzm były na porządku dziennym. W samej Bogocie dziś jest około kilkudziesięciu hosteli dla włóczących się po okolicy backpackerów – w 2001 roku był w mieście zaledwie jeden hostel i właściwie rzadko kto się w nim zatrzymywał. Zaledwie garstka obcokrajowców decydowała się wówczas na przekroczenie kolumbijskiej granicy.

Te zmiany Kolumbijczycy zawdzięczają prezydentowi Álvaro Uribe, który piastował swoje stanowisko przez dwie kadencje. Wypowiedział FARC wojnę absolutną i bezwględnie się tego trzymał, kierowały nim zresztą pobudki personalne, bo jego ojciec został uprowadzony i zamordowany przez FARC. Uribe do dziś cieszy się ogromną popularnością. Dał przecież Kolumbijczykom poczucie, że wojna może niekoniecznie się skończyła, ale przynajmniej zniknęła im z oczu. FARC w ostatnich latach dawał o sobie znać sporadycznymi akcjami, ale w porównaniu z czasem ich największej aktywności, były to już raczej słabe podrygiwania. Uribe jest jednak postacią bardzo kontrowersyjną, bo metody po jakie sięgnął, były równie (jeśli nie bardziej) brutalne jak te, których używał FARC. Jego najgorszym wynalazkiem (i wciąż aktualnym koszmarem Kolumbii), były prawicowe oddziały paramilitarne – finasowane hojnie przez rząd, praktycznie wyjęte spod prawa uzbrojone po zęby oddziały, których zadaniem była walka z FARC. Dopuszczały się jednak niewiarygodnych nadużyć i bestialskich zbrodni, niekoniecznie tylko na członkach FARC. Z powodu ich działań ucierpiały tysiące zwykłych ludzi, na których dokonywano bezprawnych egzekucji. Znane są przypadki mordowania przez oddziały paramilitarne prostych rolników i przebierania ich w mundury FARC – z chciwości, bo „efektywne” i “skuteczne” działania dawały gwarancję płynących regularnie funduszy… Prości ludzi z odległych i zacofanych rejonów rzadko mają okazję głosować, stąd notowania Uribe nadal utrzymują się na zadziwiająco wysokim poziomie.

O oddziałach paralimitarnych mogłabym rozpisywać się  w nieskończoność. O wielkich pieniądzach zarabianych na sprzedaży kokainy (równie dużych jak te, które zarabiał FARC), o powiązaniach z wysokiej rangi politykami… Stąd po ich oficjalnym „rozbrojeniu” (które nie było tak skuteczne, jak się z tego spodziewano) zdarzały się ekspresowe ekstradycje na procesy do USA – po to, by niepotrzebnie nie wplątywali znanych polityków w swoje zbrodnicze działania… Do tematu „paramilitarnych” jeszcze wrócę, bo po pierwsze sama ciągle próbuję to sobie poukładać w głowie, a po drugie te oddziały w gruncie rzeczy nie zniknęły z pola widzenia i są nadal zadziwiająco aktywne, tyle tylko, że w szaro-burej strefie i nikt właściwie nie wie, kto (i czy w ogóle) ma nad nimi kontrolę.

Druga i ostatnia kadencja Uribe zakończyła się w 2010 roku. Odchodził jako niezwykle popularny polityk – zresztą od zawsze miał dar zjednywania sobie tłumów, bo mówił „ich” językiem. Co bardziej rozsądniejsi i odporni na demagogię, twierdzą, że powinien trafić za kratki, bo ma na koncie długą listę zbrodni. Ciekawym smaczkiem jest to, że za jego kadencji z USA do Kolumbii płynęły miliony dolarów na walkę z narkotykowym biznesem, a tymczasem produkcja kokainy wzrosła raczej niż zmalała…

Jego miejsce zajął Santos, pochądzący z tego samego co poprzednik ugrupowania politycznego, zupełnie zmienił jednak kierunek i postawił na rozmowy z FARC, za co poprzedni prezydent darzy go niegasnącą nienawiścią i robi, co może, by sabotażować pokojowe rozmowy z partyzantką. Spore znaczenie ma więc dziś, jaki skład będzie miał nowy parlament i czy uda się uratować to, co do tej pory mozolnie wypracowano na Kubie.

Nikt nie mówił, że będzie łatwo

Życie poza granicami własnego kraju jest fascynujące. Człowiek przenosi się w zupełenie inny wymiar, gdzie najprostsze sytuacje, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydają się przewidywalne, okazują się a) zaskakujące, b) śmieszne, c) intrygujące, d) irytujące itd. W zależności od dnia, pory suchej/deszczowej i nastroju dokonuję innego wyboru… Jak i cała pozostała rzesza emigrantów, jak mniemam. Przeniesienie się poza granice strefy komfortu, znanego i oswojonego świata, oznacza, że stajemy twarzą w twarz z INNYM światem. Nasza własna logika zawodzi, przewidywania mają się nijak do rzeczywistości i uderzamy głową w wiejącą chłodem szklaną ścianę. Nic nie wydarza się zgodnie z twoimi regułami, bo nie jesteś u siebie Skarbie (!), im szybciej się przyzwyczaisz, tym lepiej dla twojego zdrowia psychicznego, które, jak widzę, jest już odrobinę nadwerężone… Ufff.

Kolumbia – runda druga

Jesteśmy z powrotem! Spoglądamy na Kolumbię trochę ze zdziwieniem i zaciekawieniem. Bo niby bardzo się tu zadomowiliśmy i oswoiliśmy tutejsze porządki, ale jednak miesięczna przerwa sprawia, że wyskakujemy z trybów i potrzeba trochę czasu, by “wrócić do siebie”. Niektóre aspekty są zadziwiająco łatwe do przełknięcia, jak na przykład to, że cały dzień świeci słońce i jest bajecznie ciepło (woo hoo!!!!) – po zimnej Irlandii i trochę mniej zimnej, ale jednak, Polsce, czujemy się jak w raju. Od razu też zaaplikowaliśmy sobie olbrzymią dawkę owoców, za którymi baaaardzo tęskniliśmy. Kilka szklanek soku z lulo sprawiło, że od razu odechciało nam się powrotu do Europy! Trochę jednak gorzej znosimy wysokość. Po miesięcznym świątecznym obżarstwie i nicnierobieniu osławione ‘el soroche’ daje nam w kość. Moje poranne bieganie zakończyło się wypluciem serca i wracaniem do mieszkania na czworakach. Chciałam też wybrać się na rower, ale pompowanie kół tak mnie zmęczyło, że wróciłam na kanapę… Jest tak źle, że czasem mam wrażenie, że zmęczy mnie szczotkowanie zębów. Zaleta tych męczarni jest taka, że świąteczne kalorie spalamy w zastraszającym tempie i to właściwie niemal nie wstając z kanapy…

O przygodach z chorobą wysokościową tutaj:

 El Soroche czyli życie na wysokości

Grunt to znać swoją wartość

Dobra. Tym razem będzie mniej miło. Czas powiedzieć to otwarcie. Kolumbijczycy są snobami. Potwornymi. Przy całym swoim uroku, otwartości, przyjacielskości, są diabelnie snobistyczni.

Zasłyszane:

Jose, 15-latek, uczeń ekskluzywnej międzynarodowej szkoły, w czasie wycieczki po centrum Bogoty:  „Znam ulice Manhatanu i świetnie znam Londyn, byłem tam wiele razy, ale o La Candalerii nie mam pojęcia, jestem tu po raz pierwszy” (dla chętnych, parę słów o Candalerii tutaj: La Candaleria – miejsce z pazurem)

Constancia, sąsiadka, elegancka pani po pięćdziesiątce:  „Radziłabym nie spoufalać się z portero, nie wiadomo, co może z tego wyniknąć…” (o naszym portero możecie poczytać tutaj: Cezar, Cesar… kasta (nie)uprzywilejowanychPokój bez okien i cafecito)

Paula, lat 29, pracownica agencji reklamowej:W Bogocie nie da się funkcjonować bez samochodu. Po prostu musisz mieć swój samochód, w przeciwnym razie dusisz się w tych brudnych busach” Ja w tym samym momencie rozglądam się wokół i widzę ciągnący się w nieskończoność korek. Mam wątpliwości, czy przyznać jej rację… (Muszę jednak uczciwie dodać, że transport publiczny w tym mieście nie należy do najlepszych: Dokąd jedzie ten autobus??)

Natalia, lat 42, mama 16-latka:Praca w wakacje? Młodzi ludzie w Europie dorabiają sobie w czasie wakacji!!?? Serio? Ale po co? To chyba jak są bardzo biedni…?”

Ci, którzy są bogaci, ostentacyjnie się tym chwalą, ci, którzy są odrobinę mniej bogaci, udają, że są bogatsi niż w rzeczywistości są, średnio bogaci marzą o tym, żeby być bardzo bogatymi i też udają, że rzeczywistość jest odrobinę inna.. Ja dostaję zawrotów głowy i myślę sobie, że na moim tanim rowerze, po raz kolejny (podobnie jak w Chinach) wyglądam albo na wariatkę albo na biedaka. Dobrze, że przynajmniej mam przerzutki, to jeden szczebel na drabinie społecznej wyżej. Ufff.

Odrobinę więcej o mentalności Kolumbijczyków tutaj:

Ok, parę słów o Kolumbijczykach

Buenas, me llamo Bożena

Naleśniki, raz!!!

Niewidzialne granice

IMG_0788

Krótko po przyjeździe, od kogoś kto próbował opisać dla mnie Bogotę, usłyszałam, że miasto dzieli się na północną (bardzo) bogatą część i biedne południe. Szybko zorientowałam się jednak, że wspomiana osoba ma dość kiepskie pojęcie o mieście, bo w Bogocie, praktycznie na przestrzeni całego tego ogromnego miasta, dzielnice ostentacyjnego bogactwa graniczą z dość porażającym poziomem biedy. Dosłownie. Znajoma mieszka w modnej dzielnicy zwanej La Macarena – kilka przecznic z popularnymi i drogimi restauracjami,  z atmosferą burżuazyjnej dekadencji. Okna jej narożnego pokoju wychodzą na dwie totalnie różne dzielnice: na wspomnianą La Macarenę i La Perseverancię – robotniczą dzielnicę słynącą ze sprawnych złodziei (profesja przekazywana w tej dzielnicy z pokolenia na pokolenie podobno), z wystającymi na rogach ulic pijaczkami, grupami młodych chłopców o oczach zasnutych (narkotyczną jak podejrzewam) mgłą.  Mieszkańcy La Perseverancii znani są z pokaźnego repertuaru wybiegów – głównie pod tytułem „w jaki sposób zatrzymać luksusowy samochód  i oskubać właściciela pojazdu z wszystkiego, co ma przy sobie”. Bieda i bogactwo ramię w ramię, nieuważny spacerowicz (jak ja!!!) może dość nieoczekiwanie z luksusowej dzielnicy przenieść się w odrobinę inny wymiar.

W zeszły weekend trafiłam na „wycieczkę” po La Perseverancii (w ramach street art’owej imprezy) i okazało się, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, że już znam tę okolicę… że już się po niej kręciłam.. zupełnie sama (!!!), nie mając zielonego pojęcia, że przekroczyłam, jak mówią miejscowi, „niewidzialną granicę” i dawno opuściłam bezpieczną La Macarenę. Nic złego mi się nie przydarzyło, ale miałam ciarki na plecach słuchając opowieści naszego „przewodnika” – chłopaka z dzielnicy, „swojaka”, który „przestał kraść i napadać ludzi jakieś siedem lat temu, a teraz robi tatutaże i próbuje wyciągać swoich kolegów z bagna, w którym sam kiedyś tkwił” (to cytat!). Razem z naszym “przewodnikiem” zajrzeliśmy do każdego kąta, kilku domów (czasem to na poły rozwalające się cztery ściany przykrytę folią w miejsce nieistniejącego dachu), poznaliśmy Doñę Tere słynącą z produkcji tradycyjnej Chichy (alkoholu wytwarzanego z kukurydzy), zajrzeliśmy też do kilu miejscowych maleńkich restauracji i ogródków warzywnych… Usłyszeliśmy tysiące historii o mieszkańcach La Perseverancii, dzielnicy o tak złej sławie a jednocześnie tak ciekawej, z niesamowicie prężną lokalną społecznością, własnymi imprezami (jak mini-festiwal chichy), na które nikt spoza dzielnicy z oczywistych powodów nie przychodzi…  Świat sam w sobie w środku ogromnej metropolii. Za niewidzialnymi granicami.

IMG_0786

IMG_0793

IMG_0814 IMG_0816

IMG_0817

IMG_0819 IMG_0818

Więcej o Bogocie w tych postach: Najlepszy pomysł na świecie

Bogota w (bardzo) subiektywnym ujęciu

Dokąd jedzie ten autobus??

Polska mistrzem Polski!

Z mojego doświadczenia wynika, że Kolumbijczycy wiedzą niewiele o Polsce. Kojarzą, że to kraj w Europie, znają Wojtyłę, czasem z wielkim trudem próbują wymówić nazwisko Wałęsy, słyszeli o dwójce Polaków, którzy zapodziali się w dżungli amazońskiej (sic!). Nasz kraj kojarzy im się też ze srogą zimą i ogromną ilością śniegu. I to w sumie tyle.  Ale od paru dni nastąpił “przełom” i już teraz wszyscy wiedzą dokładnie, gdzie jest Polska! A ja, ku mojemu przerażeniu, nie przestaję odpowiadać na pytania i reagować na takie to oto komuniakty: “Mówili o twoim kraju w wiadomościach!!!”, “O co chodzi z tą tęczą??!!”, “W dzień niepodległości??!!”…

Nie ma tego złego, bo przy okazji nauczyłam się, jak po hiszpańsku powiedzieć: kominiarka, kaptur, ultraprawica… Coś czuję, że nowopoznane słowa przydadzą mi się jeszcze parokrotnie. Wstydzę się bardzo i coraz lepiej rozumiem frustrację Kolumbijczyków z powodu ich własnego wizerunku. Dziwnie jest być nagle po drugiej stronie.

Senne Monguí

Monguí to jedno z piękniejszych kolonialnych miasteczek w rejonie Boyaca. Trzeba włożyć odrobinę wysiłku, żeby się do niego z Bogoty przedostać, ale warto! Spotkaliśmy tam niewielu turystów, a ci, którzy wydali nam się “zamiejscowi”, okazali się dziennikarzami “El Tiempo” piszącymi materiał o tym sennym miasteczku, więc kto wie, możliwe, że następnym razem mieścina będzie pękać w szwach!

IMG_4488   IMG_4423

IMG_4393

 IMG_4421  IMG_4462  IMG_4434

  IMG_4480  IMG_4509

 IMG_4495  IMG_4499

 IMG_4382 IMG_4510 

 IMG_4513  IMG_4463

IMG_4511  IMG_4518

IMG_4519  IMG_4528

IMG_4523  IMG_4529

 IMG_4547

IMG_4549

 IMG_4544

IMG_4556   IMG_4557

Kolumbijskie poranki

Lubię tutejsze poranki. Są zawsze słoneczne, bez wyjątku. Nawet w porze deszczowej. Pierwszych kilka wczesnych godzin jest bajecznie słonecznych, niebo jest błękitne, a góry wydają się soczyście zielone. Mam wrażenie, że to rodzaj antydepresantu dla stojących w korkach Bogotańczyków, którzy skoro świt próbują przebijać się przez absolutnie zatkane miasto. Ja na własne potrzeby sprawdziłam, że słoneczny poranny czas doskonale idzie w parze z zapachem kolumbijskiej kawy i sokiem ze świeżych pomarańczy. Na dobry początek dnia.

Raj na ziemi?

Poniżej link do dokumentu, który polecam wszystkim tym, którzy ciągle jeszcze mają wątpliwości, czy Kolumbia to ich wakacyjny cel!!! Tutaj jest naprawdę pięknie!!!! Kolumbijczycy rzucają od niechcenia: raj, o tak, raj na ziemi. A ja czasem myślę, że zupełnie się z nimi zgadzam. Różnorodność tego kraju, pod każdym względem, przyprawia o zawrót głowy. Pięć pięter klimatycznych sprawia, że absolutnie każdy znajdzie tu coś dla siebie. Majestatyczne, pokryte bujną roślinnością Andy, (niepotrzebującą reklamy) puszczę amazońską, do wyboru: rajskie, dzikie wybrzeże Pacyfiku albo przepiękne plaże tropikalnych Karaibów, wieczną wiosnę w Medellin, górską pogodę w stolicznej Bogocie. Do tego owocowy przepych i taneczny szał. Dla ciągle kręcących jeszcze nosem, dodam: słynące z przepięknych pejzaży pustynne tereny La Guajira (na północy), kolonialne urokliwe miasteczka, senne i romantyczne (rozsiane po całym kraju), kawa … Mam nadal wyliczać? Tym, którzy boją się równikowego żarzącego słońca, przypominam, że przecinające Kolumbię Andy sprawiają, że ten kraj ma w swoich granicach niemal każdą strefę klimatyczną.  Ja właśnie siedzę pod kocem i piję ciepłą herbatę, bo w Bogocie zaczęła się pora deszczowa (kolumbijska “zima”), w tym samym czasie ludzie opalają się na plaży w Parku Tayrona (ciepła północ) mając za plecami ośnieżone 5-tysięczniki pasma Sierra Nevada de Santa Marta, a w moim ulubionym południowym San Agustín ktoś pewnie właśnie rozwiesza hamak, by nacieszyć się wieczornym ciepłym wiatrem. Raj? Na to wygląda.

Najlepszy pomysł na świecie

ciclovia

Przywiozłam ze sobą rower (co łatwym nie było), bo z tysiąca źródeł słyszałam, jaka to Bogota przyjazna dwukołowcom – kilometry ścieżek, rowerowy raj, zielone trasy, nic tylko wsiadać na rower. No to wsiadłam. I za pierwszym razem niemal przypłaciłam to życiem. Kierowcy zdają się być zdziwieni twoją obecnością na drodze, i rzecz jasna kiepski to znak, ścieżki są, ale znikają, czasem pojawiają się znów, czasem nie… Ogromne skrzyżowania są wyzwaniem, bo ścieżki głównie tam wyparowują/prowadzą w kosmos  i … znikąd pomocy.  Szok po Chinach, gdzie ścieżki, co ja mówię, drogi (!!!) dla rowerów/skuterów odzielone były pasem zieleni, a dwukołowcy byli równie oczywiści na drogach, jak ich muskularni bracia na czterech kołach. Miejscowi mówią mi jednak, że źle nie jest, że w porównaniu z innymi południowamerykańskimi miastami, w Bogocie roweruje się nie najgorzej, a do znikających fragmentów ścieżek można się przyzwyczaić , z czasem podobno „nabiorę wprawy” (sic!). Tak więc przebijam się przez miasto na dwóch kołach i próbuję „nabrać wprawy”! Muszę jednal przyznać, że Bogota miała jeden cudowny pomysł, którego trzyma się już od ponad 40 lat i uważam, że każde miasto powinno bez zastanowienia pomysł skraść i uskutecznić (w sumie Ottawa, Meksyk i Paryż już to zrobiły..) – Ciclovia!!!!!! Pod tą cudowną nazwą kryje się niedzielny rowerowy raj, kiedy to kilka głównych arterii w mieście, biegnących z północy na południe przez caluteńkie miasto, zostaje oddanych do użytku rowerzystów/biegaczy/deskorolkowców i innej maści dziwaków. Są kolesie w lajkrze i stylowych okularach, są psiaki w koszykach, są ludzie w klapkach, są i sportowcy z prawdziwego zdarzenia, jedni nabierają prędkości, inni przyszli się porozglądać, tak czy siak, ulice należą do nich i jest to absolutnie cudowne!!!!!

Robin Hood po kolumbijsku

escobar

Escobar to postać, która fascynuje.  Ma na swoim koncie rzeczy niewyobrażalnie okrutne, przeprowadzał zamachy na prominentnych polityków, korumpował, zarabiał miliardy na narkotykach, latał prywatnymi samolotami, przez lata był poza zasięgiem władzy, właściwie wykreował alternatywny świat, w którym był nietykalny. Jego posiadłość obfitowała w luksusy, włączając w nie … prywatne zoo. „Chcesz zostać lekarzem? Kupię ci najlepszy szpital w Kolumbii?” – mówił podobno do swojego syna. „Chcesz zostać fryzjerem? Kupię ci najlepszy zakład fryzjerski…” . Był legendą w najokrutniejszym i najboleśniejszym rozdziale w historii Kolumbii. Gdy po raz pierwszy zadałam proste pytanie: „Co myślisz o Escobarze?”, spodziewałam się bardzo jednoznacznej odpowiedzi. Zwłaszcza, że Kolumbijczycy są przewrażliwieni na punkcie narkotyków, temat jest właściwie nieobecny, bo narkobiznes kojarzony jest z potworną przemocą i dramatyczną wojną domową, którą dziś z ogromnym wysiłkiem próbują zakończyć. Skoro narkotyki są tematem tabu, myślałam, to i pewnie Escobar, zwany przecież „narkotykowym królem”, powienien być oceniany jednoznacznie negatywnie. Tak jednak nie jest. Co ciekawe, przed rokiem telewizja kolumbijska wyemitowała serial „Pablo Escobar, The Drug Lord”, w którym jest właściwie gloryfikowany, przedstawiany trochę jak kolumbijska wersja Robin Hood’a. Zarabiał na narkotykach, ale budował domy dla biedoty… Troszczył się o tych, którzy dla tych „u góry” byli niewidoczni…

Czuję się trochę schizofrenicznie z tą wściekłością Kolumbijczyków, że świat widzi ich wyłącznie przez pryzmat narkotyków, i jakąś dziwną mieszanką podziwu i wyrozumiałości dla dość oczywistego zbrodniarza.  Bo przecież, jak sami mówią, „narkobiznes zniszczył ich cudowny kraj” i „uwikłał w potworny bałagan”, i nie marzą o niczym innym, niż to, by zaczęto ich wreszcie kojarzyć z salsą, rajskimi plażami i cudowną dżunglą amazońską, a nie przestępczością i narkotykami. No ale żeby było jeszcze bardziej schizofrenicznie, nie tak dawno miała swoją premierę  „międzynarodowa” wersja serialu o Escobarze, z dodatkowymi scenami dla nie-Kolumbijczyków, którym obce są  szczegóły kolumbijskiego dramatu. Czyli jednak promocja Kolumbii z pomocą narkotykowego gangstera??

P.S. Więcej o Escobarze w bardzo dobrym dokumencie dostępnym tutaj: Coooo-loooom-biaaaaa 

(Zdjęcie to portret umierającego Escobara pędzla medellińskiego artysty Fernando Botero.)