Skądś znam to nazwisko….

Urzędy są wyzwaniem. Podejrzewam, że w absolutnie każdym kraju. Przedzieranie się przez formularze i papiery, zwłaszcza w obcym języku, jest męczarnią nie do opisania. Do tego nudne i wyjaławiające to zajęcie. Czas spędzony w urzędach to drogoceny czas, którego nikt nam nie zwróci i trzeba się z tym pogodzić. W Kolumbii jednak do dość typowych biurokratycznych „nieprzyjemności” dodać należy jeden interesujący element – ja lubię go nazywać „grą w nazwiska”. Dla tych, którzy nie wiedzą, Kolumbijczycy mają czteroczłonowe nazwiska: dwa imiona i dwa nazwiska. Pierwsze nazwisko otrzymują po ojcu, drugie po matce. Dla niezaznajomionego z realiami cudzoziemca, jakim jestem, ten wynalazek otwiera zupełnie nieznane mi poziomy wiedzy. Oznacza to bowiem, że dość łatwo namierzyć relacje, relacyjki, koneksje, powiązania i co tam jeszcze wymyślił nasz język na wyrażenie dość parszywego zjawiska, jakim jest nepotyzm. W urzędach i różnych innych instytucjach, w których miałam ostatnio okazję się znaleźć, aż się dymi od rodzinnych koneksji. Do tego stopnia, że wszyscy uznają to za normę i nikt nie próbuje udawać, że jest inaczej. Wiem, że takie rzeczy dzieją się wszędzie, że Kolumbia to nie jedyny na świecie skorumpowany kraj itd, śmiem jednak twierdzić, że tutaj ten feudalny system (który utrzymuje pozory demokracji) przekracza jednak granice dobrego smaku. I jest to bardzo smutne, bo całe rzesze biednych Kolumbijczyków nie mają najmniejszych szans na wyrwanie się z nizin społecznych (mam na myśli brak szans na sensowne wykształcenie i domy z tektury), jeśli nie mają wystarczających zasobów. To jest szklany sufit, którego nie da się przebić nawet młotem pneumatycznym. Mnie też się dostało, bo nie mam tu kuzynów, wujków i stryjków, ale ja stąd wyjadę, ja spoglądam na to z boku i wpisuję moje doświadczenie na listę zatytułowaną „dziwne”. I tyle. Kolumbijczycy, którzy nie mają opcji wyrwania się stąd, wpisują podobne doświadczenia na listę „dzień jak co dzień”. Bardzo, bardzo smutne.

Leave a comment